Zdzisław Latos Urzędów, 22.03.2020 r. tel.(81)8225093
- Czy to bajka czy nie bajka?
Los człowieka- Jaś Cebulka
Babciu opowiedz nam bajkę o Cebulce!
Tak się moim dzieciom ta bajka spodobała, że przy każdym spotkaniu prosiły, aby babcia opowiadała znaną już prawie na pamięć. Nie zdawały sobie jeszcze sprawy, że to nie była bajka, a smutna rzeczywistość.
Kochane wnuczki, jak wam teraz jest dobrze, jak się z tego cieszę, nie tak jak mnie było, a innym dzieciom czasem jeszcze gorzej. Przed pierwszą wojną światową i w czasie jej trwania była wielka bieda i głód. Trafiały się przypadki, że niegodziwi ludzie, nie mając dzieciom co dać jeść i w co ubrać, wynosili dzieci do lasu i tam pozostawiali. Taki wypadek miał miejsce w naszej wiosce.
Pewnego razu, w upalny dzień, szedł chłop od Zastocza i niósł na plecach dziecko. Zatrzymali się koło naszej chałupy, by odpocząć i napić się wody. Chłopiec z wyglądu mógł mieć ok. 4. lata - drobny, wymizerowany, ubrany był w zgrzebne majtczyny i jakąś koszulinkę. Pytaliśmy przybysza, gdzie idzie z tym dzieckiem? Odpowiedział, że do wuja go niesie. Odpoczęli i poszli dalej. Na drugi dzień rano, biedna wdowa (Antonina Cieślik) poszła do lasu przynieść drzewa. Zbierając chrust, usłyszała płacz dziecka. Po chwili ujrzała pod drzewem zapłakaną, małą dziecinę, ledwo żywą z zimna i głodu. Kobieta przyprowadziła dziecko do domu. Okazało się, że był to ten sam chłopczyk, którego niósł poprzedniego dnia przez wieś nieznany mężczyzna. Ponieważ sama nie posiadała ziemi, zarabiała u ludzi na życie i miała na utrzymaniu kilkoro dzieci, oddała znalezionego chłopca bogatszej gospodyni, która też miała pięcioro własnych dzieci.
Dowiedzieli się od chłopczyka, że ma 6 lat, że nazywa się Jan Cebula i że nie ma matki ani ojca, tylko ojczyma, który zostawił go w lesie.
U Jadwigi P. Jaś nie zaznał rozkoszy i nie pozostał tam długo. Synek tej gospodyni, w wieku Jasia, wrzucił czapkę do studni mającej ponad 70 metrów głębokości. Szkoda było czapki, więc umieścili Jasia w wiadrze i wpuścili do studni, by ją wydostał. Wprawdzie chłopakowi nic się nie stało, czapkę „wyratował”, ale fakt ten spowodował oburzenie w wiosce.
Dowiedziała się o tym Magdalena Ryczek, wdowa wychowująca ośmioro swoich dzieci i postanowiła zabrać Jasia do siebie. Powiedziała: jak wystarczy chleba dla ośmiorga, to i dziewiąte się pożywi. W tej rodzinie Janek był należycie traktowany. Tak jak chłopskie dzieciaki pasał krowy, pomagał w pracach gospodarskich, ale chodził również do szkoły. Swoją chlebodawczynię nazywał mamą.
***
Na przełomie 1941/42 roku wieś nawiedziła epidemia tyfusu. Chorych odwożono do szpitala, który mieścił się w pałacu Suchodolskich w Gościeradowie, przekazanym przez właściciela na cele dobroczynne. W szpitalu tym przed wojną ludzi ubogich leczono bezpłatnie. W roku 1937, jako czteroletnie dziecko leżałem w tym szpitalu po złamaniu ręki.
Jako pierwszy w Ludmiłówce na tyfus zachorował Lejba Pintel. Po zawiadomieniu o chorobie przyjechali w białych fartuchach sanitariusze. Jako dzieci obserwowaliśmy jak Lejbę wyprowadzano z mieszkania, jak Lejbina padała sanitariuszom do nóg i prosiła, aby go nie zabierali: „panie doktór to nie tyfus to ghypa”. Lejbę wyznaczoną przez sołtysa furmanką odwieziono do szpitala w Gościeradowie. W niedługim czasie do szpitala zabrani zostali sąsiedzi Lejby: Felisa Czernel, Józef Wójcik, Wojciech Cielepała, dwie upośledzone kobiety, Jaś Cebulka i Tadeusz Krasiński. Wszyscy prócz Krasińskiego zmarli..W okresie okupacji miejsce to zyskało złą sławę. Krążyły wieści, że niemieccy lekarze celowo uśmiercają chorych. Tadeusz Krasiński po przebytym tyfusie wrócił do domu i w rozmowie, którą przeprowadziłemj w 2008 roku nie potwierdza, że celowo truto ludzi. Mówił, że dlatego przeżył, ponieważ matka przynosiła mu „bimber”, którym się „leczył”. Innego zdania był Antoni Wojtaszek, który pojechał do szpital po szwagra Józefa Wójcika jako już zdrowego. Kazano mu zaczekać aż Wójcik otrzyma zastrzyk „na uodpornienia”. Po zastrzyku zmarł.
W wyniku krążących opinii wielu mieszkańców Ludmiłówki ukrywało chorych na tyfus, aby nie dowiedziały się władze sanitarne i korzystało z porad felczera z Grabówki Skawińskiego i żony kierownika szkoły Pani Tomaszewskiej- pielęgniarki. Na tyfus chorowała siostra Mamy, którą odwiedzała. Kiedy wracała do domu polewała ręce „bimrem” i wycierała klamki. Rodzice „odkażali” się również wspomnianym alkoholem, który stał butelce w „szafarni” – kredensie. Jak Rodzice nie widzieli to czasem sobie „łyknąłem”. Chorzy na tyfus leczeni w domu przeżyli. Ale to były inne czasy, niemiecka okupacja. Po Niemcach można było się spodziewać najgorszego. Były na to liczne dowody.
***
Smutno rozpoczęło się życie Jasia, smutny też był jego koniec. Jego trudne dzieciństwo wpłynęło ujemnie na rozwój fizyczny - był niskiego wzrostu, dlatego nazywano go Cebulką. Nie zaważyło to jednak na psychice. Był bardzo pogodnego usposobienia, zawsze uśmiechnięty, życzliwy, lubiany przez kolegów i koleżanki. Nadzwyczaj wesoły, towarzyski, rozśpiewany. Los jednak obszedł się z nim okrutnie od początku do końca. Zmarł prawdopodobnie nienaturalną śmiercią w wieku 23 lat.
Żałowaliśmy go bardzo. W czasie okupacyjnych młodzieżowych spotkań zabrakło osoby, która potrafiła rozładować przygnębiający nastrój, zaszczepić odrobinę optymizmu.
Na zdjęciu od lewej: Jaś Cebulka, Genowefa Łojek-Czernel (więźniarka Majdanka), Czesław Pawłowski (zastrzelony przez Ukraińca w lipcu 1944 r.).
Zainteresowanych po przeczytaniu bardzo proszę o kontakt z autorem.