Menu główne:
Zdzisław Latos 16.04.2020 r.
Przesyłam fragmenty wspomnień mojej Matki, które spisała mając 75 lat. Autorka, wiejska kobieta, bez wykształcenia, podzieliła się w nich swoimi przeżyciami z okresu dwu wojen światowych, z życia w okresie międzywojennym i równie trudnym okresie po wyzwoleniu. Odniosła się również do przemian zachodzących na przełomie XX i XXI wieku. Całość wspomnień zawarłem w książce „Nasza wieś Ludmiłówka”, s. 180 – 193. W treści wspomnień nie dokonywałem zmian, zachowany został styl, interpunkcja oraz powszechnie używane słownictwo.
Bronisława Latos (1911 - 2007)
Wspomnienia spisane w 1986r.
foto rękopisu wspomnień spisanych w 1986r. /pod opracowaniem
Kiedy moja matka miała cztery lata, zmarł jej ojciec. Ponieważ w rodzinie zostało kilkoro osieroconych dzieci, z powodu braku środków na utrzymanie, matka zmuszona była córkę Zuzannę oddać na wychowanie do bezdzietnych ludzi w Trzydniku. Gdy Zuzanna (moja matka), miała dwadzieścia lat, wyszła za mąż. Opiekunowie dali jej trochę pieniędzy, ojciec miał spadek po swojej matce. Obydwoje kupili 6 morgi pola, bez zabudowań w Ludmiłówce. Początkowo mieszkali u ojca, w ciasnej izdebce. Po kilku latach moi rodzice kupili chałupę. Były dwie izby i sień. W jednej mieściła się cała rodzina, a w drugiej krowy i inny inwentarz.
Przed I wojną światową wśród Polaków byli też i na wsiach ludzie, którzy tworzyli tajne organizacje, otrzymywali tajne gazety i inne. Ojciec mój, Marceli otrzymywał tajne pisma, za to go prześladowali. Ale nie doczekał się wyzwolenia Polski, zmarł mając lat 49, w 1915 roku.
Gdy ojciec zmarł, miałam 3 lata. Wtedy zaczęła się prawdziwa bieda, którą doskonale pamiętam. Było nas pięcioro dzieci, najmłodszy brat miał półtora roku, a najstarszy 11. Ja byłam czwarta z kolei. Pierwsza wojna światowa jeszcze trwała, zabrali nam konia i ostatnią krowę, zostało nam tylko cielę, O tę krowę to płakaliśmy jak o drugą matkę. Nie było co jeść i pracować nie miał kto. A jeszcze na utrzymaniu u mojej matki była babcia staruszka i niewidoma siostra, która została wydalona ze dworu w Moniakach, po śmierci jej męża. Żyjący jeszcze wówczas mój ojciec przyjął ją w swój dom, żeby nie poszła na żebry. Dzisiejszy człowiek nie wyobraża sobie, jak ciężka była niewola i sieroctwo. Nie było żadnej oświaty. Mało kto umiał czytać lub pisać. Za naukę też prześladowali. Nie było doktorów ani akuszerek. Matki w domu rodziły dzieci, same się obsługiwały lub jakaś sąsiadka przychodziła im z pomocą. Przy porodach dużo umierało na zakażenie albo krwotok. Jak kto zachorował na poważną chorobę, to odlewali wosk, stawiali cięte bańki, odmawiali uroki, ale to najczęściej nie pomogło i chory zmarł. W 1916 roku wybuchła straszna epidemia tyfusu. W Ludmiłówce, za wyjątkiem kilku osób, wszyscy chorowali. Nie miał kto koło chorych chodzić, a nawet wody przynieść z tej głębokiej studni, topili więc śnieg, żeby ugasić pragnienie. Zima 1916 roku była ciężka, choroba trwała siedem lub dziewięć tygodni. Nikt z władz tym się nie zainteresował. Epidemia tyfusu wydusiła szesnastu mężczyzn w średnim wieku, kilkanaście kobiet i kilkoro dzieci. W naszym domu chorowało 6 osób, tylko moja babcia nie chorowała. Zmarła niewidoma siostra mojej matki w wieku 40 lat. Do picia podawali nam polewkę z owoców, a jak się zarządziło mleka, to trzeba było obejść kilka chałup, żeby dostać szklankę. Bo w tych czasach rolnictwo było zacofane, nie znali koniczyny i innej trawy. A w dodatku nie było gdzie siać,
Więc krowy w zimie nie dawały mleka.. Wszystkim ludziom, co przetrwali tyfus, powychodziły wszystkie włosy z głowy, po pewnym czasie odrosły.
Na wsiach nie było pomocy lekarskiej. Szpitali było mało, najbliżej w Gościeradowie, Janowie i w Lublinie. Do szpitala trzeba było wieźć furmanką. Dużo ludzi chorowało na gruźlicę. Jak jedna osoba zachorowała, to zaraziła pozostałych i powoli prawie cała rodzina wymierała. Na gruźlicę nie było skutecznych leków. Dzieci nie było szczepionych przeciw ospie, wiele z nich było oszpeconych głębokimi bliznami na twarzach i rękach.
W sąsiedniej wiosce Grabówce mieszkał Skawiński, który w pierwszą wojnę światową był pomocnikiem przy rosyjskim doktorze. Nauczył się jak leczyć rany i złamania oraz inne choroby. Ludzie chodzili do niego się leczyć. Miał w Grabówce gospodarstwo, w żadnym wypadku pomocy nikomu nie odmówił. W czasie wojny niejednemu partyzantowi uratował życie, gdy nocami przywozili go do rannych. Po wojnie jako felczer był kierownikiem Ośrodka Zdrowia w Annopolu.
Po odzyskaniu niepodległości iw 1918 roku powstała szkoła w Ludmiłówce. Pierwszą nauczycielką była Kuśmiderska Sylwina. Byłam jeszcze mała, ale mnie i starszą siostrę Franciszkę matka wysłała do szkoły. Powiedziała ,, uczta się dzieci bo nie wiadomo dokąd tę Polskę będziemy mieli, bo was już nie miałby kto uczyć". Dwóch starszych braci nauczył ojciec dobrze czytać i pisać. Matka ani czytać, ani pisać nie umiała. Szkoła mieściła się u gospodarza. W jednej izbie uczyły się dzieci, a w drugiej mieszkał gospodarz. W pierwszym roku do szkoły nosił mnie na plecach starszy brat. Były cztery klasy i wszystkie klasy były razem łączone. Dzieci nie były równe wiekiem, niektóre miały po piętnaście lat i więcej, a chodziły do pierwszej klasy. Dzieci na ogół były licho ubrane. W zimie dużo dzieci nie chodziło do szkoły, bo nie miały butów. Letnią porą chodziliśmy boso, a w zimie w butach, w jakich kto miał. Chociaż buty były za duże, to dzieci w nich musiały chodzić. Matka kazała mojej starszej siostrze France obuć buty, które pozostały po ojcu. Ona zrzuciła buty przed sienią, do szkoły poszła boso, a już śnieg polatywał. Nieraz bawiliśmy się na ławie przy piecu, przed sienią lodówka, to moja siostra czasem wyskoczyła boso na lód, poślizgała się trochę i nic jej nie było. Ja byłam mniej odporna. Dzieci nie miały rajstop ani majtek, bo to było w ogóle nieznane. Chodziły w byle jakich sukienczynach, w lnianej, a nawet w papierowej odzieży, palta żadne dziecko nie miało. Gdy było zimno, to matki zawiązywały nas w chustki pod pachy. Była wielka bieda i zacofanie. Niektórzy rodzice nie chcieli posyłać dzieci do szkoły, aż policja ich wzywała i płacili kary. Ludzie mawiali: „Mój ojciec i dziadek nie umiał czytać i pisać i żył, to i ono będzie żyć. A kto będzie krowy pasał”.
Na naukę religii chodziliśmy do Dzierzkowic boso, a gdy zdaliśmy egzamin, to ksiądz powiedział, żeby do komunii też wszyscy przyszli boso, bo nie wszyscy mają buty. Sukienki mieliśmy różnego koloru, ja miałam pożyczoną. Żadna matka nas nie prowadziła, ani ojciec nie wiózł, poszliśmy sami. Gdy po komunii wracaliśmy do domu, było po deszczu, to myliśmy nogi w kałużach.
To, co piszę, działo się niedługo po I. wojnie światowej. W naszej wiosce Ludmiłówce gospodarstwa były drobne, po dwie i pół morgi, po jednej mordze, były też takie po pięć i kilka po dziesięć mórg. Mieszkało też kilka rodzin chałupników. Każda rodzina miała po kilkoro dzieci, a zarobić nie było gdzie. Prawie przy każdej wsi były dwory. Ludność wiejska u dziedzica odrabiała słomę, zboże i inne płody, czasem otrzymywała pieniądze.
Biedacy zarabiali u bogatych gospodarzy, za ćwierć żyta trzeba żąć albo młócić trzy dni, to wystarczyło chleba na tydzień, ale tych zarobków było mało, na utrzymanie rodziny nie wystarczyło. Rodzice zmuszeni byli oddawać dzieci na służbę, gdzie były wykorzystywane w nieludzki sposób za marne grosze. Spały na worku przy piecu albo w oborze, przyodziewały się starą kurtką lub innymi szmatami. Widziałam jak gospodarz woził drzewo, sam siedział na wozie, a dziesięcioletni chłopczyk prowadził konia za dyszel. Było błoto, brnął w nim po kolana. Jak sobie przypomnę, to aż mnie za gardło ściska. Tak sierotę traktowano. Sług do szkoły nie posyłano, a na zimę to niektórzy wyganiali sługę do domu. Mówili, że w zimie nie opłaci się go trzymać. Wiele było głodnych, obdartych i bosych dzieci. Błąkały się bezdomne sieroty. Nam u naszej matki nie było źle, bo kartofli i chleba nie brakowało, dochowaliśmy się krowy, to i mleko było. Na Boże Narodzenie mama kupiła funt cukru, zarżnęła koguta i upiekła placki z jęczmiennej mąki, to było uciechy. O cukierkach i choince nie było mowy. Przed wojną z naszej wsi wyuczyło się tylko trzech chłopców: Mikołaj Wrześniewski, Wojciech Zaręba i Filip, Feliks Ryczek. Ojciec Wrześniewskiego miał duże gospodarstwo, Zarębę wyuczył brat, który był w Ameryce, Ryczkowi częściowo pomagała matka, dawał korepetycje, był parobkiem u gospodarza w Świeciechowie, pisarczykiem w gminie w Annopolu. Nieprzepartą siłą garnął się do oświaty, aż wreszcie został nauczycielem. Ja ukończyłam 4 klasy mając 11 lat, bardzo dobrze się uczyłam jak wiele innych dzieci, ale o dalszej nauce nie było nawet mowy. Nieraz na zeszyty nie miałam pieniędzy.
Gdy byłam jeszcze dzieckiem, nie zdawałam sobie sprawy, że tyle jest biedy w Polsce, lecz nie dla wszystkich. Gdy już podrosłam, nurtowała się we mnie myśl, że tak nie powinno być, że wszyscy jesteśmy polskimi dziećmi. Przypominałam sobie wiersz, którego się w szkole nauczyłam:
Ziemio Ojczysta,
Ziemio ukochana,
Jakaś ty cudnie ubrana.
A dla polskich dzieci
Nie masz chleba.( - ) Bronisława Latos
P.S. Po napisaniu wspomnień Mama żyła jeszcze 11 lat, do 27.06.2007 r. Do końca zachowała trzeźwość umysłu i doskonałą pamięć. Chętnie opowiadała o minionych latach. Ze względu na pogarszający się wzrok pisać już nie mogła. Nadal interesowała się sprawami rodzinnymi i krajowymi. Oglądała i słuchała wiadomości nadawanych przez radio i telewizję. W miarę upływu lat, coraz bardziej była rozczarowana i niezadowolona z tego, co się dzieje w kraju. Niejednokrotnie mówiła z płaczem:„To myśmy tyle lat pracowali, odbudowywali, budowali, a teraz wszystko sprzedają za pół darmo. Sprzedali już huty, banki, a nawet gazety i telewizję. Oddają w Polsce i za granicę wszystko to, co się im nawet nie należy. Na wsi też, tak jak przed wojną, nie ma komu sprzedać wiele produktów, a jak się sprzeda, to często za marne grosze. W fabryce pracowało wiele ludzi z naszej wsi, teraz parę osób. Co to dalej będzie: jak żyć będą moje wnuki i prawnuki? Martwię się o nich!”/-/ Zdzisław Latos