WSPOMNIENIA - UTW Kraśnik

Idź do spisu treści

Menu główne:

ZAJĘCIA 2023/2024
 
            Zdzisław Latos

             MOJA WOJENNA EDUKACJA
Część II

            Początkowo w II klasie uczyliśmy się na przedwojennych książkach. Pewnego razu Pan Kierownik kazał zostawić książki do języka polskiego. Zostawiliśmy nie wiedząc dlaczego? Nazajutrz książki zostały zwrócone ale wycięto z nich, z rozkazu władz niemieckich, treści „budzące uczucia patriotyczne i narodowe”. Brakowało Godła, portretu Prezydenta Ignacego Mościckiego, wiersza „Kto ty jesteś? Polak mały” i innych czytanek. Pozostał portret Marszałka Józefa Piłsudskiego?
          Z obrazków pozostałych w książce utkwił mi w pamięci jeden z nich:W szkolnej ławce siedzi chłopiec z wyciągniętą szyją i brodą podniesioną do góry. Nauczyciel pyta: -Walek, dlaczego tak trzymasz głowę podniesioną do góry? –„ Bo mi mama uszyli kamiźiołke z tatowych portek”. Tak naśmiewano się z chłopskiego, biednego dziecka, którego matka nie miała pieniędzy na mydło i ług, aby portki dobrze wyprać. Również obecnie niektórzy „pismacy” naśmiewają się z polityków chłopskiego pochodzenia, „że im wiechcie z butów wyłażą”. Z pewnością nie wiedzą, że „wiechcie” - to garść żytniej słomy wkładanej do buta, aby izolować stopę od zimnego podłoża, podczas wielogodzinnej pracy w okresie zimy. Należy ubolewać, że wielu chłopów nie miało pieniędzy na nowe buty i chodzili w dziurawych, z których „wiechcie wyłaziły”.
          W niedługim czasie władze niemieckie uznały, że pomimo „wycinki” za dużo we wszystkich podręcznikach szkolnych i bibliotekach jest treści świadczących o polskości i zastąpiono je wydawnictwem broszurowym: „Mały Ster” i „Ster”, gdzie zamieszczono ubogie treści do wszystkich przedmiotów, oprócz historii i geografii. Przedmioty te zlikwidowano. Skromną wiedzę z tego zakresu mogliśmy czerpać od rodziców i z książek ukrywanych w domu.

        
                           Foto: Ster, Świadectwo.Klasa II z Panem Kierownikiem Janem Tomaszewskim.Większość dzieci urodzona w 1932 roku

=============================================

       Zdzisław Latos

       BOLESŁAW LATOS
       Bolesław Latos syn Jana i Katarzyny z Sochów urodził się w1915 roku w Ludmiłówce w rodzinie chłopskiej gospodarującej na 5. morgach. Ukończył czteroklasową szkołę powszechną, na dalszą naukę nie było możliwości finansowych. W tym czasie na Wileńszczyźnie pracował jako nauczyciel Feliks Ryczek, cioteczny brat Bolesława, który zainteresował się Bolkiem i Stefkiem Czernelem, również ciotecznym bratem, zdolnymi chłopcami i spowodował, że zostali przyjęci do Szkoły Rzemiosł Budowlanych w Wilnie.
        Stefan po ukończeniu szkoły powrócił do Ludmiłówki, ożenił się i prowadził paromorgowe gospodarstwo i dorabiał jako bardzo dobry cieśla i stolarz. Wyróżniał się wśród mieszkańców wykształceniem ogólnym, był „subiektem” w miejscowym sklepie „Społem”, pełnił funkcję sekretarza w paru organizacjach społecznych, prowadził kronikę.
         Inaczej potoczyły się losy Bolesława, który po ukończeniu szkoły powrócił do Ludmiłówki i jako jednomorgowy kawaler zakochał się z wzajemnością w pięciomorgowej pannie Kazimierze K. Rodzice panny na ślub nie pozwolili.
Bolesław po odbyciu służby wojskowej pozostał w wojsku jako zawodowy podoficer. Jednostka, w której służył stacjonowała w Wilnie. Tam poznał Melę Burzyńską, jednak nie mógł wziąć ślubu, ponieważ nie uzyskał zgody dowództwa. Podoficer zawodowy musiał być „dyspozycyjny”; ożenek by to ograniczał.
          Było lato 1938 lub 39 roku, miałem 5 albo 6 lat. Stryjek Bolek przyjechał na urlop i przywiózł dla mnie i brata cukierki czekoladowe. Pamiętam jak mył się przed domem w miednicy, rozebrany do pasa.
Wybuchła wojna. Mobilizacja. Mieszkańcy odchodzą na wojnę. Pożegnania, płacz, lament. Po klęsce wrześniowej powroty z wojny, po pewnym czasie nadchodzą wiadomości z niemieckiej niewoli. O Bolesławie nic nie wiadomo. Ojciec napisał list do F. Ryczka pracującego na Wileńszczyźnie, który dowiedział się, że Bolek został ranny w prawe ramię i przebywał w szpitalu w Mińsku Mazowieckim. Ojciec i tam napisał. Odpowiedzieli: Adresat wyjechał. Poszukiwała również narzeczona Mela Burzyńska. Pisała do nas i pytała o Bolka.
          Po wojnie Ojciec bezskutecznie poszukiwał swego brata m.in. przez Czerwony Krzyż. Moje starania o wyjaśnienie losu stryjka nie przyniosły rezultatu. Aby upamiętnić Stryja, na grobie rodziny Latosów w Dzierzkowicach umieściłem inskrypcję:
               GRÓB SYMBOLICZNY
               BOLESŁAW LATOS
                   (1915 – 1939)
POLEGŁ W WOJNIE OBRONNEJ 1939 R.
                     Rok 1938. Bolesław Latos
Rok 1939. Bolesław z narzeczoną Melą Burzyńską przed wyjazdem na wojnę.
Mela Burzyńska
Grób symbolicy        




                                     ===========================  

         
           Zdzisław Latos

           DOM ŻYDOWSKI POD OPIEKĄ BOŻĄ
           Rodzinę Żurka rozstrzelaną przez Niemców pogrzebano (zakopano) w Brzozowym Dole. Po naszych sąsiadach pozostała chatka opieczętowana przez sołtysa z napisem: „Dom żydowski pod opieką Bożą”. Chatkę rozebrał właściciel posesji. Przez wiele lat widoczna była kupka opoki po piecu, który był źródłem ciepła i świadczył, że tu ktoś żył. Teraz i po tym ślad zaginął! W mej pamięci pozostał jej obraz.
***
         Rodzina naszego sąsiada składała się z pięciu dorosłych osób: żony- kaleki bez nogi oraz trzech córek w wieku 16-30 lat: Mechli, Fajgi i Perły. Najstarsza córka Marma ( Maria) zakochała się w kawalerze z Grabówki, przechrzciła się i wzięła z nim ślub wbrew woli rodziny. Za ten czyn przestała dla nich istnieć. Przeniosła się do Bychawy i tam wojnę przeżyła. Po wojnie odwiedziła miejsce spoczynku rodziny.
        Żurkowie zajmowali posesję o areale około 5 a, na której stała mała chatka o czterospadowym dachu krytym słomą. Mieszkali w jednej izbie, bez podłogi, z dwoma małymi oknami. Pod ścianami stało łóżko, kanapa, pod oknem stół, w rogu miednica na stojaku i szafka na garnki. Po prawej stronie drzwi trzon kuchenny z piecem chlebowym i ławą, na której sypiała najstarsza cetla Mechla. Za piecem półka i kij do wieszania ubrań. Na frontowej ścianie przy oknie lustro z półeczką, na której leżała jarmułka i skórzane paski. Czasami tam chodziłem, wysyłany przez rodziców w drobnych sprawach. Z tego okresu utkwił mi w pamięci modlący się Żurek z jarmułką na czole i z rękami owiniętymi skórzanymi paskami. Po śmierci sąsiadów, bawiąc się w partyzantów, zaglądaliśmy przez okno do mieszkania. Był bałagan, ale akcesoria modlitewne leżały na swoim miejscu! Dlaczego Żurek ich nie zabrał? Czyżby zwątpił w Opaczność?
        Do mieszkania wchodziło się przez wąską sień, stąd jedne drzwi prowadziły do izby, a drugie do maleńkiej kuchenki używanej jako chlewik dla dwóch krów, będących prawie wyłącznymi żywicielkami rodziny. Utrzymywali je, wypasając latem przy drogach i w rowach oraz zbierając chwasty na dzierzkowskich polach. Zimą karmę kupowali od gospodarzy lub brali „na odrobek”. Obornikiem nawozili gospodarzom z Dzierzkowic pole, a w zamian sadzili w tym miejscu ziemniaki dla siebie. Głównym ich pokarmem, jak mogłem zauważyć, było mleko, masło, ser, ziemniaki i chleb.
         Pewnego razu, gdy byłem w domu Żurków, przed jakimiś żydowskimi świętami, Żurkowa poczęstowała mnie „macą”. Były to cienkie placuszki ze śladami nakłuć. Mówiono o rzekomej zawartości w tej macy kropli katolickiej krwi, co dzieciom mroziło krew w żyłach. Rodzice w to nie wierzyli.
         Część posesji Żurków zajmował ogródek warzywny z przewagą dorodnej cebuli. Na pozostałym areale rosły drzewa owocowe: 2 jabłonie, grusza jedwabnica oraz śliwki aldamachy i lubaszki. Przy mieszkaniu od strony południowej rozrosła się kępa dzikiej róży i bzu, a pod oknem różnokolorowe malwy. Za ogrodem warzywnym widać było dziką czereśnię i okazały krzak białego bzu. Całość ogrodzona była topolowymi szerokimi deskami przybitymi poziomo do słupków. Zarówno tych parę drzew owocowych, jak i biały bez były czasem źródłem konfliktów mieszkańców tego domostwa z chłopcami zakradającymi się po „cudzy owoc”. Pomimo tych doraźnych zadrażnień stosunki Żydów z miejscową ludnością układały się poprawnie.
        Zarówno Żurek, jak i jego córki, odwiedzali sąsiadów. Dziewczęta przyjaźniły się z ich dziećmi, a kiedy dorosły, pomagały przy żniwach i wykopkach, w ten sposób zarabiały na skromną egzystencję.

   
        Chatka Żurka Fluma i Młodzież z Ludmiłówki, pierwsza z prawej — Fajga c. Żurka Fluma


===========================================
           Zdzisław Latos

          KONSTANTY SYBIKIN
          W wyniku wojny ślad zaginął po rodzinie Żurka Fluma, jego chatce i po wielu osobach, w tym o Kostii Sybikinie i stryjku Bolesławie.
Zima 1942/1943 roku była tęga. Olbrzymie śniegi i mrozy dawały się we znaki. W taki mroźny i śnieżny poranek jedliśmy przy wspólnym stole śniadanie: barszcz i ziemniaki. Na stole leżał również bochen razowego chleba. Niespodziewanie drzwi się otworzyły i wszedł człowiek. Stanął przy progu w bezruchu. Ubrany był w szary szynel przepasany sznurkiem, na nogach miał kamasze, na głowie starą, barankową chłopską czapkę. Gdy ją zdjął, ujrzeliśmy ostrzyżoną głowę i parotygodniowy zarost. Stał nic nie mówiąc, pożądliwie wpatrywał się w jedzenie na stole. Ojciec patrząc na niego rzekł do matki: Dziad! Daj mu chleba”. Wtedy nieznajomy przemówił: „Kuszać”!
Babcia, która częściowo znała język rosyjski ze strachem wypowiedziała: O Boże! Ruski! Plenny! ” (jeniec wojenny). Padł na nas strach, powiało grozą! Zarządzenie władz okupacyjnych nakazywało w takich wypadkach chwytać osobnika i doprowadzić do gminy. W przeciwnym razie przewidywano tylko jedną karę - karę śmierci dla rodziny. Cisza, chwila milczenia, którą przerwał Ojciec: „Ruski, nie Ruski, daj mu jeść! ” Mamusia wlała barszczu, włożyła ziemniaków i pokroiła chleb. Siadł przy stołku i jadł łapczywie. Najpierw ziemniaki z chlebem, a potem barszcz.
Śnieg zaczął odtajać z jego spodni i brzegów szynela. Ukazały się kamasze owinięte szmatami. Zjadł, chwilę posiedział i wskazując na nogę powiedział: „Ja bolny (że boli go noga). Co robić !? Co robić, głowili się rodzice.  Ruski,  to Ruski ! Ale to człowiek, wymizerowany, biedny, młody! Nie mieli sumienia aby wypędzić go na siarczysty mróz, aby zginął z zimna i głodu jak kuropatwy w poprzednim roku. Rodzice kazali mu zdjąć szynel, dali krzesło i umieścili za piecem, na wypadek gdyby ktoś z sąsiadów przyszedł, aby nie zobaczył przybysza. W międzyczasie przybysz zdjął buta, odwinął brudne i mokre szmaty, którymi owinięta była noga i ukazała się głęboka, rozległa, ropiejąca rana w okolicach kostki. Przyszedł wuj i zaczął z nim rozmawiać i nam tłumaczyć. Okazało się, że jest to rzeczywiście rosyjski żołnierz, że uciekł z niemieckiej niewoli, że pracował w kamieniołomach w Górach Świętokrzyskich, że kamień zranił mu nogę. Po ucieczce z niewoli przeszedł przez zamarzniętą Wisłę, nocował gdzieś u „choroszych ludiej”, wyprawili go, szedł na wschód i dotarł do Ludmiłówki.
          Został do wieczora. Ale co zrobić z nim i tą nogą?! Nie było leków ani bandaży. Rodzice doszli do wniosku, że trzeba zaprowadzić go do Wyganowskiej, która jako akuszerka mogła udzielić pomocy. Wyganowska obejrzała nogę, dała jakieś proszki do wymoczenia i zasypywania, na karteczce zapisała jakiś lek, które Mamusia następnego dnia kupiła u aptekarza Czerwińskiego w Kraśniku.
           Po powrocie od akuszerki, Mamusia nagrzała duży sagan wody. Kostia się umył, ogolił, dostał czystą lnianą koszulę i kalesony, okazał się bardzo młodym, fajnym chłopakiem. Pomimo strachu, że mogą nadjechać Niemcy lub policja, pierwszą noc spał w mieszkaniu za piecem. Na drugi dzień Ojciec wyszykował mu posłanie w oborze, gdzie było dość ciepło. Obory na noc nie zamykało, aby było przynajmniej tłumaczenie, że sam tam wszedł, chociaż to nie zmieniłoby naszego położenia.
          W dzień Kostia przebywał w mieszkaniu, gdy ktoś szedł do nas z sąsiadów, chowaliśmy go za piecem. Żyliśmy w ciągłym strachu przed Niemcami i policją. Ojciec zapowiedział nam, aby nikomu nic o tym nie mówić i dotrzymywaliśmy słowa, chociaż czasem „język swędział”, aby się pochwalić, że u nas ktoś jest. A dzieci to się chwalić lubią.
           Nasz lokator ośmielił się, zaczęliśmy go pytać: skąd jest? Jak tu się znalazł? Jak się nazywa? Czasem tłumaczył wuj, czasem babcia, niekiedy można się było samemu domyślić. Dowiedzieliśmy się, że był to Konstantyn Sybikin. Mówił, skąd pochodzi, ale o geografii nie miałem w tym czasie pojęcia, więc nie zapamiętałem. Miał 19 lat. Idąc na wojnę, zostawił samą matkę. Trzech starszych braci było na wojnie. Rodzina Kostka pracowała w kołchozie, była tam bieda i głód. Dostał się do niemieckiej niewoli. Pracował w strasznych warunkach w kamieniołomach w Górach Świętokrzyskich. Uciekł w nieznane - obcy kraj, obcy ludzie, chora noga...
           Będąc u nas czasem pomagał ojcu przy rżnięciu sieczki, przy mieleniu zboża na żarnach. Kiedyś Kostek zaproponował, aby postarać się o 12 pilników, to on zrobi „choroszu mielnicu” (dobry młynek). Z ciekawości pytaliśmy skąd on to umie i na co to było im potrzebne? Opowiadał, że jak byli małymi chłopcami, to panował głód i matka pracując w kołchozie „zwarowała” (ukradła) czasem trochę zboża, to mełli w domu na takiej „mielnicy” i gotowali jakąś potrawę lub piekli na płytach placki. Pomysł z „mielnicą” może był i dobry, ale Kostek jej nie zrobił, bo o pilniki było w tym czasie trudno.
         Noga szybko się goiła, Kostek odżył. Po paru tygodniach przekazaliśmy go kuzynowi Antoniemu Wojtaszkowi, ponieważ u nas, po oddaniu kontyngentów robiło się pusto w „komorze”, a to była szósta „gęba” do wyżywienia. Odchodząc od nas napisał po rosyjsku swój adres. Ojciec schował karteczkę w szparę stołu za szufladą. W lipcu 1944, kiedy zbliżał się front, wszystkie meble wynieśliśmy z domu w obawie przed pożarem - karteczka zginęła, ale nazwisko pozostało w mojej pamięci: Konstantyn Sybikin. Kiedy pojawiły się oddziały partyzanckie polsko-rosyjskie i rosyjskie, rekrutujące się przeważnie ze zbiegów z niemieckiej niewoli. Kostek poszedł do oddziału rosyjskiego i słuch o nim zaginął.
          Po wielu latach pytałem byłych partyzantów z Ludmiłówki o Kostka. Mówili, że prawdopodobnie oddział ten przeprawił się za Bug i słuch o nim zaginął.
         „Kuda ty tiepier Kostia? ” Czy przeżyłeś? Jaki był dalszy Twój los?


Zima w Ludmiłówce. Olej, płótno 50x50cm Zdzisław Latos

                ======================================  

                Zdzisław Latos

           K U R O P A T W Y
           Nastał pierwszy rok okupacyjnej zimy. Ludmiłówka liczyła w tym czasie 120 gospodarstw i około 570 mieszkańców. Pomimo, że paru mężczyzn nie powróciło z wojny, liczba mieszkańców zwiększyła się, ponieważ dokwaterowano rodziny wysiedlone z Poznania i okolic Sierpca, ziem wcielonych do Rzeszy. Do Ludmiłówki trafiła m. in. rodzina nauczyciela Jana Tomaszewskiego. Przed Rzezią Wołyńską uciekł do rodzinnej wsi Michał Ryczek z żoną, 4-letnim Józiem, dorosłym synem Bogdanem i córkami. Na Wołyniu pozostał najstarszy syn Janek, który walczył z UPA w szeregach Armii Krajowej.
           W 1940 roku nastała tęga zima, po czym nastąpiła odwilż, a następnie nastały silne mrozy. Wstęgi pól poprzedzielane były miedzami, nieużytkami zarośniętymi różnoraką krzewiną, stwarzały dogodne warunki dla kuropatw i innej zwierzyny. Zimą kuropatwy żywiły się szczypiorami oziminy wygrzebywanymi spod śniegu. Stado, aby się ogrzać, skupiało się w kręgu, zziębnięte wchodziły do środka, ciągle się zmieniały. Gdy miały dostęp do pokarmu mogły przetrwać najsilniejsze mrozy. Zziębnięte i głodne przychodziły pod domostwa aby się pożywić. Gospodarze zanęcali ptactwo pośladami zbóż i łapali w sidła. Uczynił to również Tatuś i w niedługim czasie przyniósł dwie śliczne kuropatewki i chciał je zaciąć na rosół, tak jak robiło się to z kurczakiem i kaczką. Ja i młodszy brat Alek płakaliśmy i prosili aby ich nie zacinał. Gdy to nie skutkowało powiedziałem: A jak by kto Ci dzieci zarżnął to dobrze by Ci było? Rodzice się rozpłakali, my też. Kuropatewki pofrunęły do swojego stada, które Tatuś dokarmiał do końca zimy. Z powodu mrozu i zlodowaciałego śniegu, nie mogąc dostać się do oziminy ginęły z głodu. Tej zimy prawie doszczętnie wyginęły. Na wiosnę odnajdywano zamarznięte stada. Pogłowie kuropatw dotychczas, w takiej ilości, się nie odbudowało.
         Wojna przeszła przez Polskę. Niemcy na wsi mało się pokazywali, były różne ograniczenia, ale jakoś się żyło. Wśród Żydów panował niepokój, znacznie większy niż wśród nas. W zimowe wieczory często przychodził do nas sąsiad, Żurek Flum. Oparty o ciepły piec opowiadał o cenach na jarmarkach, na które jeździł jako „faktor”. W jego słowach coraz częściej wyczuwało się niepokój. Kiedy Niemcy wprowadzili różne ograniczenia, nakazali zgolić brody i nosić opaski z Gwiazdą Dawida był bardzo zaniepokojony i pytał: Nu, słyszał Latos co Hitler zrobił u siebie z Żydkami? Aj waj! Niedobrze! Niedobrze! Gdy przyszedł po pewnym czasie ogolony, trudny do poznania, już nie stał przy piecu i ze strachem mówił: Nu Latos niedobrze! Aj waj, bardzo niedobrze! U nas jest napisane, że jak kuropatwy wyginą to i Żydkowie wyginą. A kuropatwy wyginęły! I stało się!
         Pięcioosobowa rodzina naszego sąsiada, aby uniknąć getta, uciekła w Dzierzkowskie Doły. Wykopali w ziemi schron i tam wegetowali. W okresie zimy wytropili ich Niemcy. Wyprowadzili z ziemianki i powiedzieli by złożyli do położonego na ziemi hełmu pieniądze i złoto, które zostanie przekazane na ich wyżywienie w getcie. W przeciwnym razie zostaną tu, na miejscu. Wiedzieli co to znaczy!
Biedni to byli Żydzi, mieli jednak pewne oszczędności na „czarną godzinę”. I ta godzina nastała! Stara Żurkowa ( tak ją nazywaliśmy), kaleka bez nogi, powiedziała: Oddajmy wszystko! Wysupłali z poduszek, zaszytych w ubraniach schowków dolary, złote monety i złożyli do postawionego hełmu.
Dowódca nakazał ustawić się „gęsiego” i iść w kierunku Dzierzkowic. Odbezpieczył pistolet maszynowy (empi) i oddał serię po idących. Rannych dobito strzałami z krótkiej broni. I spoczywają w Brzozowym Dole.
Po naszych sąsiadach pozostała chatka opieczętowana przez sołtysa z napisem: „Dom żydowski pod opieką Bożą”. Gdy chatę rozebrano widoczna była kupka opoki po piecu, który był źródłem ciepła, i długo świadczył, że tu ktoś żył. Teraz i po tym ślad zaginął!
Józef Chełmoński - Kuropatwy

Z. Latos
====================================


           Zdzisław Latos

           MOJA WOJENNA EDUKACJA
                                                        Część I

           Wojna! 23 sierpnia 1939 roku skończyłem 6 lat, nie wiedziałem co to znaczy wojna. Zresztą nasz sąsiad również nie wiedział, który w czasie I wojny światowej był w Ameryce, dorobił się majątku i wojny nie widział. Mówił do mojego Ojca: Kum, niech tam będzie wojna. Później „na własnej skórze” dowiedział się jak wygląda wojna - m.in. przeżył Majdanek.
           Utkwił mi w pamięci ostatni wieczór przed wybuchem wojny. Tatuś przyszedł wieczór z zebrania z kartą mobilizacyjną. Obudził nas płacz Mamusi i Babci. Ja również z sześcioletnim Bratem płakałem, początkowo nie wiedząc dlaczego? Następnego dnia od rana słychać było płacz we wasi. Odchodzili na wojnę sąsiedzi i znajomi: Wrotkowski, Magdziak, Socha Józef i inni. Przyszedł z Dzierzkowic pożegnać się z nami wuj Jan Zdyb. Odchodząc na wojnę zostawił żonę i czworo dzieci: Czesię, Józia, Rysia i Stasia, w wieku w wieku od 9. lat do 4. miesięcy. Ciężko było utrzymać rodzinę na czteromorgowym gospodarstwie. Dzięki pracowitości i zaradności matki i pomocy rodziny przeżyli. Po sześciu latach niewoli, szczęśliwym powrocie, wyjechali wszyscy na Ziemie Odzyskane.
Do szkoły jeszcze nie chodziłem. W jednoklasowej szkole uczyła Pani Paulina Dumańska. Po jej zwolnieniu przez okupantów, w szkole zatrudniono Marię Zaleską, pochodzącą z Wilna. Ojciec skontaktował się z nową Panią, myśląc, że się coś dowie o bracie Bolesławie, który jako zawodowy żołnierz odbywał służbę w Wilnie i słuch o nim zaginął (do dziś).
       Po zawarciu znajomości Pani Zaleska często nas odwiedzała. Była nałogową palaczką, przychodziła aby porozmawiać, a szczególnie na „macharczaka”. Tatuś na tą okazję przygotowywał doskonałą „machorkę”. Drobno pokrojony tytoń – wirginię wkładał do metalowej puszki uprzednio posmarowanej miodem i wkładał do gorącego pieca, po upieczonym chlebie. Rarytas! Był i poczęstunek, nie tylko machorką ale i tym „czym chata bogata”, a bogata nie była. Z rozmowy i wyglądu wynikało, że nasza Pani pochodziła arystokratycznej rodziny. Większość tych rozmów nie rozumiałem, ale zapamiętałem jak mówiła coś o „centralnym”, że w takie zimy jak obecna spała przy otwartym oknie. U nas szyby były zakute lodem, że można by „jeździć saniami”, aby wyjrzeć na świat „odchuchało” się dziurę w lodzie. Jak można spać przy otwartym oknie? Myślałem – jak można opowiadać takie głupoty? Dopiero Mamusia mi wytłumaczyła, że w pałacu było centralne ogrzewanie, to jest duży piec w piwnicy, z którego ciepło rozchodziło się po wszystkich pokojach. Przepraszam, mówiła prawdę!
Do szkoły jeszcze nie chodziłem. Podczas zimy uczyła mnie Mamusia czytać, pisać i rachować.
W 1940 roku w szkole został zatrudniony wysiedlony z Poznania Pan Jan Tomaszewski, który z pięcioosobową rodziną mieszkał naprzeciw szkoły u Jana Płechy w dużym, widnym i ciepłym pokoju, gdzie szyby nie zamarzały, bo były „dubeltowe” okna.
         W roku szkolnym 1940/41 zacząłem naukę w kasie I, łączonej z klasą II. Początkowo Pan Kierownik Jan Tomaszewski zajmował się przeważnie klasą II. Ja to już umiałem i wiedziałem, podnosiłem palce aby odpowiadać, ale nie byłem pytany. Po paru dniach zniechęciłem się i powiedziałem, że nie będę chodził do szkoły, bo tam pierwszaków nic nie uczą!
W tej sytuacji Mamusia poszła ze mną do Pana Kierownika, który przeegzaminował mnie z czytania, pisania i rachunków. Na drugi dzień, jako najmłodszy uczeń, przesiadłem się do drugiego rzędu ławek i znalazłem się w II klasie.
                                                  
                Foto: Rodzina Zdybiów. Maria i dzieci:
                               Czesia, Józio, Rysiek i Staś ok. 1943 r.                    Jan i Maria Zdyb. Ok.1990 r.

    Z. Latos

 ==========================================
          Zdzisław Latos
      
        W odpowiedzi kuzynce Monice
Dzień dobry Wujku. Karżniczka, 18.02.2024
Z ogromnym zainteresowaniem i dużą przyjemnością czytam zamieszczane przez Ciebie artykuły. To pięknie, że starsze pokolenie dzieli się z młodszym historią i wspomnieniami. W ostatnim czasie zrodził mi się pomysł, by zwrócić się do Ciebie z prośbą o spisanie ciekawych historii, anegdot czy zdarzeń jakie miały miejsce w naszej rodzinie. Proszę, napisz choć trochę.
Pozdrawiam. Monika
***
         Tym pismem sprowokowałaś mnie obym coś jeszcze napisał. Wprawdzie to co zapamiętałem zawarłem w książce „Nasza wieś Ludmiłówka”, innych wydawnictwach i artykułach. Może coś w pamięci pozostało? A ponieważ jestem „czytany” i wypowiedzi na poruszane tematy są „za a nawet przeciw” i traktuję to jako „plusy dodatnie”, a że pamięć mam jeszcze „jako taką” to usiłuję coś jeszcze sobie przypomnieć. Przeceniasz moją pamięć. Ja, śledząc środki masowego przekazu, współczuję osobom, młodszym ode mnie o dziesięciolecia, zajmującym wysokie stanowiska państwowe, które nic nie pamiętają, nie rozumieją po polsku zadawanych pytań, a pewnym osobom odjęło mowę. Przykre to, ale „przypadki i nieszczęścia chodzą po ludziach”.
Zaglądaj do Internetu, może coś napiszę.
Z. Latos

=============================

           Zdzisław Latos

          NA JAGODY
         Po napisaniu w 2023 roku książki ,,Nasza wieś Ludmiłówka” postanowiłem, że nie będę więcej pisał. Słowa nie dotrzymałem, zresztą nie tyko ja słowa nie dotrzymuję. Widząc, że jestem czytany, a pamięć mam „jako taką”, czytam i wysłuchuję uwag, w większości „za a nawet przeciw”, więc piszę. Coś mnie do tego ciągnie jak „natura wilka do lasu”. Aby się nie nudzić, moje bajanie traktuję jako przerywnik w oglądaniu i słuchaniu polityki. W artykule „Życie, obowiązki i zajęcia dzieci” napisałem, że zbierały jagody. Przypomniałem sobie dwie niegroźne przygody związane z jagodami. Aby zbierać runo leśne należało mieć asygnatę, opowiadano, że w przypadku jej braku gajowy tłukł pałą garnki z jagodami.
***
         W 1943 roku, jako dziesięciolatek poszedłem z cioteczną siostrą Helką, mającą lat 15, na jagody do gościeradowskiego lasu. W pewnym momencie usłyszeliśmy szeleszczące krzaki i zobaczyli młodego mężczyznę w oficerskich butach z bronią. Przechodząc szybko obok nas powiedział: „Chodź ty dziewczynko dalej w „chabzinki” to więcej jagód nazbierasz” i szybo poszedł dalej. Helka bardzo się przestraszyła, ponieważ wiedziała co to znaczy, ja też się domyślałem. Szybko, z niewielką ilością jagód uciekaliśmy do domu.
       Drugi raz byłem na jagodach w leszczyńskim lesie, odległym od Ludmiłówki o ponad 20 km. Pojechałem z kuzynem furmanką. W tym czasie byłem uczniem gimnazjum, mieliśmy przedmiot – przysposobienie wojskowe, należeliśmy do organizacji Służba Polsce (SP). Organizacja paramilitarna „Służba Polsce” przeznaczona dla młodzieży w wieku 16 – 21 lat powstała w 1948 r. obejmowała przygotowanie do pracy i obrony. Pobór odbywał się na podobnych zasadach jak do wojska.
Brygady SP pracowały między innymi przy: odbudowie Warszawy, budowie ośrodków przemysłowych, między innymi Nowej Huty.
       Ubrani byliśmy w zielone, drelichowe mundury. Idąc na zajęcia prowadzone przez oficera Ludowego Wojska Polskiego śpiewaliśmy: „Już się pieśń na usta rwie, SP hej SP. Nieodłączne siostry dwie, młodzież i SP”.
W takim mundurze pojechałem na jagody. Ciężko szło to zbieranie, krzyż bolał, zmieniałem pozycje: kucając, klękając, a czasem półleżąc. Jadąc z powrotem, a że głód doskwierał srodze więc zjadłem cały urobek po drodze. Po przyjeździe do domu otrzymałem od Mamusi „burę” za to, że nic nie uzbierałem, poplamiłem ubranie i zmarnowałem dzień. Więcej na jagody nie chodziłem.
         Koledzy z Ludmiłówki oraz z gimnazjum w czasie wakacji, zorganizowani w hufce SP wyjeżdżali budować Nową Hutę. Ja w tym czasie pomagałem Rodzicom w pracach żniwnych.



      Foto. Bogdan Pawłowski, Edward Czernel, Zenon Wrotkowski, Bogdan Wójtowicz z Ludmiłówki.
                                                                                    Służba Polsce Stalinogród, 1 czerwca 1953 r

===========================================

          Zdzisław Latos

WZAJEMNE RELACJE DOROSŁYCH
         W ostatnich latach obserwuje się malejące kontakty zarówno rodzinne jak i sąsiedzkie. Posesje ogrodzono, zniknęły furtki między sąsiadami. Bramy zamknięte, otwierane za pomocą „pilota”, dodatkowo wisi ostrzeżenie: „Zły pies” lub „Dobry pies”. Nie zachęca to do odwiedzin. Członków rodziny, sąsiadów, znajomych odwiedzano zwykle bez zapowiedzi. Nie spotykają się sąsiadki na „pogaduszki”, a mężczyźni aby dowiedzieć się „co tam kumie w polityce”? Od tego jest telewizja, internet i radio. Zresztą o polityce nie warto się wypowiadać, ponieważ przy obecnych podziałach może to doprowadzić do kłótni. Nie spotykają się również mieszkańcy przy wspólnych studniach, „bo są krany i woda leci ze ściany”. Wiele spraw rodzinnych takich jak życzenia świąteczne, imieninowe, zaproszenia załatwia się telefonicznie lub sms-em. Obecnie sąsiadów zna się z widzenia. „Dzień dobry”, Do widzenia”. Niekiedy nie zainteresują się tym, że od paru dni nie widać sąsiada, a wieczór światła w oknach. Każdy zajęty jest swoimi sprawami, nie ma czasu i potrzeby aby posiedzieć i porozmawiać.
Coraz częściej w stosunku do sąsiadów, bliskich znajomych używa się zwrotu: Pan, Pani. Na wsi zwrot „Panie” używany był w stosunku do nauczycieli, dzierżawcy folwarku, urzędników gminy, policjanta, organisty. Szczególny szacunek okazywano księżom. Wyrazem szacunku był dawniej zwyczaj całowania w rękę rodziców przez dzieci. W celu podkreślenia ciepłego stosunku panującego w rodzinie, w większości dzieci zwracały się do najbliższych: „ Tatusiu, mamusiu, babciu, dziadziu”. Mieszkańcy w poznanych przeze mnie wsiach, zwracali się między sobą wymieniając nazwisko, np. „ niech Wójcik da zapalić”, „Wojtaszek, przyjdźcie do mnie”. Kobiety zwracały się do siebie zawołaniem związanym z imieniem męża, np. „ Wojtkowo”, na moją babcię mówiono „Marcelowo”.
Inaczej było w Urzędowie. Od początku istnienia Urzędów był ważnym ośrodkiem życia politycznego i kulturalnego. Mieszkańcy Urzędowa różnili się sposobem bycia, obyczajowością, kulturą od mieszkańców sąsiednich wsi. W 1869 roku Urzędów utracił prawa miejskie, pomimo tego mieszkańcy czuli się zawsze mieszczanami. Powszechnie mówiło i mówi się: Idę do miasta, byłem na przedmieściu itp. Kultywowane są dawne tradycje w zakresie zwracania do siebie. Na porządku dziennym, nawet w stosunku do sąsiadów używa się słowa „pan, pani”. Dotyczyło to również ożenków, niemile widziany był kawaler lub panna „ze wsi’. Śluby, pogrzeby, chrzty odbywające się w miejscowym kościele określało się: ślub z miasta, z przedmieścia, ze wsi. Dla podkreślenia swojego znaczenia Gozdal stawał się Gozdalskim, a Cieślik – Cieślickim. Za „prawdziwego urzędowianina” uważa się osobę urodzoną w „mieście” lub na „przedmieściu”. Ten sposób myślenia stopniowo zanika, ale można to jeszcze zaobserwować u osób urodzonych w pierwszej połowie ubiegłego wieku.
W wyniku bezpośredniego współżycia, pomimo zdarzających się konfliktów, zróżnicowania materialnego, animozji wynikających z różnych powodów, w obliczu zagrożeń i klęsk żywiołowych, mieszkańcy wsi potrafili się zjednoczyć, zapomnieć urazów, nieść pomoc potrzebującym. Wytworzyła się solidarność wiejska, która przejawiała się w różnych formach:
-Pomocy przy budowie budynków mieszkalnych i gospodarczych.
-Bezpłatnej przywózce zakupionych budynków, sosen z lasu i transportu do tartaku, cegły z odległych miejscowości, pomocy sąsiedzkiej w pracach polowych.
-W czasie upadków krowy, aby pomóc finansowo poszkodowanym kupowano mięso przydatne jedynie dla psów.
-Dla urządzających wesela krewni, sąsiedzi i znajomi przynosili różne produkty żywnościowe potrzebne do przygotowania przyjęcia. Podobnie było gdy urządzano chrzciny.
- Młodej parze, podczas oczepin wręczano przeważnie pieniądze, kładąc je do talerza; aby ukryć wielkość datku talerz był nakryty serwetką.
-Na rzecz dotkniętych klęskami żywiołowymi, pożarami i powodziami zbierano po okolicznych wsiach płody rolne, przeważnie niemłócone snopy zboża. Powodzie w powiecie kraśnickim często nawiedzały Świeciechów, Popów i Bliskowice czyniąc wielkie szkody. Aby zapobiec tym klęskom, Starosta Kraśnicki Józef Jarmuł w 1949 roku zorganizował „czyn społeczny” celem budowania wałów nad Wisłą. W pracach brali udział mieszkańcy całego powiatu, którzy udali się furmankami z łopatami na tygodniowy pobyt.
Odnoszę wrażenie, że mieszkańcy wsi byli dawniej bardziej wrażliwi na ludzkie potrzeby i nieszczęścia. Obecnie w trudnych sytuacjach pomaga opieka społeczna, straty wynikające z klęsk żywiołowych pokrywa ubezpieczalnia, sprawy budowlane powierza się firmom, transport wykonywany jest własnymi ciągnikami. Teraz mieszkańcy mogą bardziej liczyć na własne siły. Obecnie solidarność najbardziej przejawia się w społecznym działaniu na rzecz zmiany oblicza swej miejscowości.
Z. Latos

====================================   
   
                 Alicja Danuta Madejek - 
wspomnienia zainspirowane artykułem Zdzsława Latosa 

            Warto wspomnieć nie tylko życie dzieci na wsi. W miastach dzieci robotników również nie traktowano lepiej. Miały mnóstwo obowiązków, gdyż rodzice wychodząc z domu do pracy pozostawiali całe gospodarstwo domowe pod ich opieką. Dziewczynki musiały umieć posprzątać, przygotować posiłek dla siebie i rodzeństwa, przypilnować młodsze dzieci, by nie zrobiły sobie krzywdy. Pranie i prasowanie to były czynności, których nie powierzano dzieciom, ale musiały wynieść upraną pościel czy bieliznę w koszach na strych i porozwieszać. Niby to nie była trudna praca, ale strychy znajdowały się na najwyższej kondygnacji kamienicy, (w moim rodzinnym Wrocławiu mieszkałam w przedwojennej kamienicy składającej się z pięciu kondygnacji - bez windy) Chłopcy musieli przynieść węgiel w wiaderkach dźwigając ten ciężar kilka pięter w górę. Starsi chłopcy musieli w piwnicy narąbać szczapek drewna na podpałkę, a na wiosnę przebrać kartofle w skrzyniach i poobrywać je z rosnących już pędów. A przy tym dzieci wykonywały obowiązek szkolny przez kilka godzin dziennie, odrabiając lekcje późnym wieczorem, często zasypiając nad zeszytami. Karane były równie surowo, jak dzieci z innych środowisk. Pasek z rzemyczkami zwany "dyscypliną" wisiał w kuchni na drzwiach w bardzo widocznym miejscu. I niestety parę razy zdołałam odczuć na skórze jak bolesne były skutki jego użycia. W szkole też byliśmy karani  siedziało się za karę w oślej ławce (oddalonej od pozostałych ławek), otrzymywaliśmy razy linijką na wyciągniętą dłoń, czy staniem w kącie twarzą do ściany. Karano również za brak przepisowego stroju (fartuszka z białym kołnierzykiem i dobrze umocowaną tarczą na rękawie) oraz za brak stroju na w-f. Później doszły do tego obowiązkowe kapcie. Nierzadko też dzieci zarbiały, bo posyłano je "na służbę" np do sklepu, gdzie roznosiły sprawunki po domach- a w fabrykach często musiały pracować ponad siły. Nie wspominam tu okresu, gdy nie obowiązywaly żadne przepisy ograniczające wiek młodocianych robotników - wystarczy przeczytać książkę, czy pooglądać film "Ziemia obiecana" czy ekranizacje innych lektur z tamtego okresu, aby zapozanać się z tym tematem. Polscy pisarze - Orzeszkowa, Prus, Konopnicka czy Sienkiewicz gorąco sprzeciwiali się tym praktykom i opisywali nędzę dzieci chłopskich czy robotniczych w swoich powieściach. Dziś dzieci nawet słuchać nie chcą, że kiedyś bywało inaczej. Zapatrzone w swoje tablety, telefony komórkowe i inne tego typu "zabawki" - nie są w stanie wyobrazić sobie, że najlepszą zabawką dla dziecka ze wsi nawet długo po wojnie - mogła być fajerka i pogrzebacz. A chłopiec w mieście mógł w najlepszym razie pograć na podwórku szmacianką albo kapslami. Sama zresztą uwielbiałam grać "w kapsle" - rysowaliśmy patykiem na ziemi wymyślne tory przeszkód, usypywaliśmy przeszkody z piasku, różne zagłębienia najeżone kamieniami czy zalane wodą - aby utrudnić "wyścig". Pstrykało się palcami w kapsel, który w naszej wyobraźni był najbardziej luksusową wyścigówką - byle szybciej dotrzeć do mety. Nie wolno było przy tym wypaść z toru, dozwolone było jednak pokonywanie toru na skróty. Bardziej zręczni kierowcy wyścigówek "Formuły Kapslowej" potrafili pokonać jednym pstryknięciem kilka ostrych zakrętów, by przesunąc swoją "wyścigówkę" na wiodące miejsce. Ile przy tym było emocji!
A. D. Madejek

====================================

            Zdzisław Latos

          ŻYCIE, OBOWIĄZKI I ZABAWY DZIECI
          Obecnie toczy się dyskusja dotycząca reformy oświaty oraz praw i obowiązków dzieci i młodzieży. Na przestrzeni lat sytuacja zmieniała się. Nie pochwalam tego „jak to dawniej bywało”, uważam jednak że należy o tym wiedzieć.
***
       W związku z zachodzącymi zmianami społecznymi, kulturowymi i obyczajowymi zmieniało się życie i obowiązki dzieci. Codzienne ich życie zależne było od epoki i środowiska, z którego się wywodziły i nie było usłane różami, poza pewnymi wyjątkami. Trudno uogólniać i wyrokować gdzie los dzieci był najtrudniejszy. Z pewnością było to potomstwo chłopów, wyrobników i służby folwarcznej, które pomimo trudnych warunków życiowych, młodocianego wieku, niedożywienia, musiały wykonywać pracę przerastającą niejednokrotnie ich siły.
       W każdej chłopskiej rodzinie dzieci przyzwyczajane były do pracy. Najpowszechniejsze obowiązki to pasienie krów trzymanych na powrozach, prócz tego przynosiły drwa do kuchni, pilnowały gęsi, kopały ziemniaki na obiad, zbierały w lesie jagody, opiekowały się młodszym rodzeństwem i wykonywały inne lżejsze prace. Wraz z dorastaniem zakres obowiązków wzrastał. W biednych, w wielodzietnych rodzinach nieletnie dzieci oddawano na służbę za minimalne wynagrodzenie wynoszące 100 kg żyta, 4oo kg kartofli, 2. pary bielizny za rok pracy. Służący sypiał na ławie pod piecem lub w oborze, parobek w stajni, z obowiązkiem pilnowania dobytku przed złodziejami. Często służącego i parobka późną jesienią zwalniano, bo „nie opłaciło się ich trzymać”. Były przypadki nieludzkiego traktowania osób młodszych i służących. W jednej z wielodzietnych rodzin nieszczęśliwa dziewczyna cierpiała na chorobę Św. Walentego, w czasie ataku padaczki zamykano ją w pustej, zimnej kuchni aby nie przestraszyły się młodsze dzieci. Inny przykład: Padał deszcz, było okrutne błoto, gospodarz siedział na wozie, a dwunastoletni służący boso, po kolana w błocie prowadził konia za dyszel.
W większości dzieci były posłuszne i nie kwestionowały poleceń rodziców. W częstych przypadkach istniała przemoc, niekiedy używano groźby lub kary. W niektórych rodzinach dzieci wiedziały, że pas (rzeminiok) nie służy jedynie do spodni (portek) i ostrzenia brzytwy, niekiedy to narzędzie kary wisiało w odpowiednim miejscu.
         Nie można powiedzieć, że byliśmy nadmiernie grzeczni. Czasem dokuczaliśmy młodszym kolegom, na przykład Haimkowi synowi Jankiela, sąsiadka skarżyła się z powodu zrywanych makówek. Niekiedy koledzy dostali od Pana Kierownika „po łapie”, i mnie to raz spotkało. Idąc ze szkoły również nie grzeszyliśmy przyzwoitością. Często widziało się jak „Krawcowo Jaśkowo” siedziała przed domem i robiła masło. Jej krowy były dobrze utrzymane i dawały dużo mleka, dlatego zazdrosne sąsiadki nazwały ją czarownicą. Słysząc o tym od starszych ludzi czasem chłopcy jej dokuczali tymi słowy: „Deszczyk pada, słońce świci, carownica masło klici” i uciekali. Jako mały chłopiec ze strachem mijałem ten dom. Niekiedy prowadziliśmy walki, grudami ziemi, z kolegami z drugiego końca wsi lub z „dzierzkowiakami”. Kolegów i koleżanki skarżące do nauczycieli przezywaliśmy „skarżypytami”.
W wolnym czasie dzieci chętnie bawiły się. Najpopularniejszymi zabawami była gra w palanta, pikora, jazda na „fajerce” – krążku z blachy kuchennej, zabawa w chowanego, czarnego luda, kucanego berka, bawiliśmy się w partyzantów. Dziewczynki bawiły się lalkami. Zimą lepiliśmy bałwany i bili śnieżkami. Chłopcy jeździli na łyżwach, sankach i nartach wykonanych pod kierunkiem nauczyciela Wacława Gozdalskiego. Wieczorami graliśmy w „dupka”, jak rodzice nie widzieli to w karty własnoręcznie zrobione przez brata wujecznego Heńka Błazikowskiego, najczęściej w tysiąca, w woza, w sześćdziesiąt sześć. Mamusia zwalczała karciarstwo i karty spaliła. Nie była przeciwna grze w warcaby, domino i chińczyka. Na odrabianie lekcji przy kopcącej lampie pozostawał wieczór. W długie zimowe wieczory, ojciec tkał płótno, mama przędła i „naganiała” mnie do głośnego czytania, robiłem to niechętnie, „dukałem”, „sylabizowałem” i szło coraz lepiej. Jedynym podręcznikiem w szkole był „Ster” – broszura redagowana przez władze okupacyjne. W programie nauczania nie było historii i geografii. O wypożyczenie książek zwracałem się do „Pana Stasia”, tak kazano mi tytułować, byłego prezesa Wici, przechowującego dawną wiciowską bibliotekę, w której nie było lektur dla dzieci. Czytania uczyłem się początkowo na Elementarzu i na wypożyczonych „Chłopach” Reymonta i „Krzyżakach” Sienkiewicza. To nie były książki dla dzieci, pewnych spraw nie mogłem pojąć. Dziwiłem się dlaczego Boryna denerwował się kiedy Antek z Jagusią skryli się w stercie słomy. My również robiliśmy nory w stertach i tam się chowali. Gdy przeczytałem, że Zbyszka siedzącego na ławie obok Danusi brały „ciągoty”, to pytałem, bo byłem ciekawy, co to są ciągoty. Ale prawdy się nie dowiedziałem. W okresie zimy, w czasie niemieckiej okupacji frekwencja w szkole była niska. Na pytanie nauczyciela: dlaczego nie byłeś w szkole? Często odpowiadano: „bo nie miałem w czym”- brakowało obuwia i ciepłej odzieży. Od wiosny do późnej jesieni chodziło się boso. Pomimo obowiązku szkolnego dzieci będące na służbie często nie uczęszczały do szkoły. Stąd analfabetyzm. Jeszcze w latach pięćdziesiątych na komisję poborową w Kraśniku stawiło się dwu analfabetów. Po wyzwoleniu trudność sprawiało dojście pieszo uczniów do wyżej zorganizowanej szkoły.( z Ludmiłówki do Dzierzkowic -7km) w różnych warunkach atmosferycznych. Należało wyjść o godzinie 6.30 i wrócić około godziny 15.00.
Pomimo, że dzieci były grzeczne, posłuszne, dobrze się uczyły, pomagały w pracach domowych i w gospodarstwie nie otrzymywały takich wyróżnień jak obecnie. Dzieci nagradzano pochwałą, dobrym słowem, pogłaskaniem po głowie. Do rzadkości należał cukierek, parę groszy z okazji odpustu. Nieznane były takie pojęcia jak imieniny, urodziny, uroczyste komunie, osiemnastki, Dzień Dziecka – ustanowiony przez ONZ w 1954 roku i związane z tym uroczystościami przyjęcia i prezenty. Nie było takiego zwyczaju. Nikt się niczego nie spodziewał i nie dostawał od nikogo, jedynie od rodziców. Z osiągnięć socjalnych w II. połowie XX wieku, dotyczących wypoczynku, takich jak: kolonie, półkolonie, rajdy piesze i rowerowe, wczasy rodzinne, wyjazdy uczniów gimnazjów w ramach Hufców Służby Polsce do prac społecznych, dzieci rolników nie mogły w pełni z nich korzystać ponieważ pomagały rodzicom w pracach żniwnych. W tym czasie słynne było hasło: „Każdy kłos na wagę złota”
W okresie międzywojennym żyły jednak dzieci, w pewnych środowiskach, które nie musiały pracować, a do szczęścia nie brakowało im nawet „ptasiego mleka”.
Są jednak wśród potomków ziemian osoby, które zdawały sobie sprawę z krzywdy dziejącej się pracownikom dworskim oraz ich dzieciom i mają odwagę o tym pisać. Przykładem może być Jan Lucjan Kochanowski, syn ziemianina z Łopiennika gm. Borzechów pow. lubelski, który opublikował w „Głosie Ziemi Urzędowskiej” z 2014 roku artykuł p.t.:
„ Dekret PKWN o reformie rolnej z 1944 r.- garść wspomnień i refleksji”.
Poniżej przytaczam fragmenty artykułu:
Nawiązując do peerelowskiej reformy rolnej, pragnę wrócić do swoich dziecięcych i młodzieńczych odczuć, w świetle których nie wszystkie jej aspekty powinienem oceniać negatywnie. Mam na myśli prawdziwą przepaść w warunkach bytowych mieszkańców dworu i pracowni¬ków folwarcznych.
…To wywoływało u mnie poczucie jakiejś wielkiej niesprawiedliwości, frustrując moją dziecięco-młodzieńczą świadomość. …Kolejna sprawa, która mnie w dzieciństwie frustrowa¬ła, to zakaz bawienia się z moimi folwarcznymi rówie-śnikami. Egzekwowały go rygorystycznie najpierw bony. później nasze nauczycielki. Czasami robiono wyjątek i mogłem bawić się w parku z równolatkiem, synem naszego lokaja. Był on jednak słabo rozgarnięty i na „kumpla" się nie nadawał. Podczas wakacji miałem trochę więcej luzu i towarzystwo dzieci krewnych, które przyjeżdżały do nas, lub my jeździliśmy do nich. …Wychowywani byliśmy również na zasadzie wykony¬wania części naszych codziennych czynności przez służbę. Służba ścieliła nam i słała łóżka, wylewała nocniki, za¬platała siostrze warkocze, czyściła buty, sprzątała po nas zabawki, myła naczynia itd. Od tego była służba dworska (pokojówki), takie standardy obowiązywały we dworach.
W okresie międzywojennym biedota wiejska i służba folwarczna żyła w biedzie, a często w nędzy. Niejednokrotnie o tych sprawach zapomina się, gloryfikuje „życie sielskie” wsi polskiej, nie daje wiary prawdziwym przekazom ustnym i literackim.
Młode pokolenie winno wiedzieć w jakich warunkach żyli przodkowie i doceniać ich pracę, aby mogli żyć dostatnio, uczyć się, rozwijać swoje zainteresowania i pracować.


Zdzisław Latos

============================================


              Zdzisław Latos


             DZIADKOWIE W RODZINIE
             W styczniu obchodzimy uroczyście Dzień Babci i Dziadka. Otrzymujemy wiele życzeń i słodyczy od Wnuków i Prawnuków. My ich również obdarowujemy serdecznym słowem, uściskami, całusami i upominkami. Wdzięczni jesteśmy, że o nas pamiętają.
Pomysł tego święta narodził się w Polsce w 1964 roku, a jego datę zawdzięczamy Mieczysławie Ćwiklińskiej, kiedy to sędziwej, świetnej aktorce Redakcja „Ekspresu Poznańskiego” wręczyła tort oraz kwiaty, ustanawiając tym nowe święto – „Dzień Babci”. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku zrodził się zwyczaj obchodzenia „Dnia Dziadka”. Stopniowo święta stawały się popularne i dowartościowywały rolę Seniorów w rodzinie. Święto „Dzień Babci i Dziadka”, zapisane w kalendarzu, obchodzimy 21 i 22 stycznia.
        Przy tej okazji nasuwają się wspomnienia i refleksje: „Jak to dawniej bywało”? Sytuacja Dziadków w rodzinie uwarunkowana była statusem społecznym, materialnym i obyczajami w różnych środowiskach.
Rolę i status materialny Dziadków, w chłopskich rodzinach, opisuję na podstawie zachowanych w pamięci i poczynionych obserwacji, żyjąc i pracując w środowiskach wiejskich.
Trudne, a często bardzo trudne warunki w jakich żyła większość mieszkańców wsi spowodowana była posiadaniem „karłowatych” gospodarstw, mających mniej niż 5 mórg, słabo uprawianej ziemi z powodu braku własnego konia. Z upływem lat pierwotne gospodarstwa pięciomorgowe karłowaciały w wyniku podziałów dla dorastających członków rodziny. W licznych przypadkach, w Ludmiłówce na pięciomorgowej parceli z 1864 roku gospodarowało trzech członków rodziny. Według tabeli likwidacyjnej z 1893 roku na 566 morgach (316 ha) gospodarowało 96. osadników. Po parcelacji folwarku Zalesie w 1938 roku areał ziemi powiększył się o 100 ha (178 mórg), liczba gospodarstw w porównaniu z rokiem 1893 wzrosła o 31 i liczyła 127. Przeciętnie na gospodarstwo przypadało 3.3 ha. Większość rolników posiadała mniej ziemi, ponieważ wśród mieszkańców byli tacy, którzy mieli kilkunastomorgowe gospodarstwa, co zawyżyło przeciętną. Nadal istniały gospodarstwa karłowate w których ludzie żyli w niedostatku i biedzie.
      Sporadycznie można było zarobić wynajmując się do pracy u bogatszego gospodarza, których było niewielu lub „za marne grosze” przy sadzeniu lub wyrębie drzew w państwowych lasach. Płacono za dniówkę w akordzie około 1 zł. W tym czasie 1kg soli kosztował - 0,32 zł, chleba – 0,30 zł, słoniny – 1,5 zł, cukru – 1 zł. Była jednak nadzieja, że warunki życia ulegną poprawie w związku z budującą się fabryką w Dąbrowie Bór, gdzie niewykwalifikowani robotnicy i wozacy zaczęli podejmować pracę. Niestety wybuchła wojna!
Codzienne życie Dziadków zależało od wielu czynników m.in. od zdrowia, sprawności fizycznej, posiadanego „dożywocia”, a szczególnie od atmosfery panującej w rodzinie.
Dużo lepsza była sytuacja w rodzinach, gdzie byli sprawni dziadkowie, wówczas morgę lub dwie „dożywocia” uprawiała rodzina, u której przebywali, prócz tego, w miarę sił i możliwości pomagali w pracach gospodarskich i domowych, opiekowali się dziećmi. Dziadkowie nie mieli żadnych dochodów, nawet pieniędzy na tacę, papierosy, lekarza, nie mówiąc aby dać wnukowi parę groszy na cukierki. Nie tylko dziadkowie, ale cała chłopska rodzina nie była ubezpieczona. Za wizytę u lekarza i pobyt w szpitalu należało płacić,  jedynie Szpital Dobroczynności w Gościeradowie, powstały z fundacji Eligiusza Suchodolskiego, leczył ubogich bezpłatnie. Sprawy „lecznictwa” załatwiali znachorzy. Ludzie w podeszłym wieku byli uzależnieni od dobrej woli swych dzieci, na ogół stosunki między nimi dobrze się układały. Gdy było inaczej to mogli „odebrać morgę” i pójść do drugiego dziecka. Były rodziny, w których co dziadek powiedział to było „święte”. Niektórzy w podeszłym wieku byli dokuczliwi i marudni co spotykało się czasem z niewspółmierną reakcją. Niekiedy padały obraźliwe i lekceważące słowa w stosunku do osób starszych w rodzaju: „Siedźcie jak wum dobrze”, „Co wos to obchodzi”, „Nie wtruncojcie się”, „Wy gówno wicie”, „Nie wasze tu rzundy”. Aby nie doszło do awantury, dla „świętego spokoju” należało to „przełknąć” przeboleć i zapomnieć. Były to nieliczne takie przypadki. Ale i w takich przypadkach można dopatrzyć się minimum szacunku. Nie „tykano” a „dwojono”. Mówiono: nie „ twoja a wasza”, nie „cie” a „ co wos to obchodzi”. Były również inne wypowiedzi: „Mój dziadek był niepoczciwy, dbał tylko o siebie”. Inny z rozmówców wspominał: ”Była bida, ojciec nie dbał o nas i wnuków.” Niekiedy dochodziło do konfliktów, które rozwiązywano polubownie do czego nakłaniali sąsiedzi i krewni. Do połowy XX wieku status materialny żyjących na wsi Dziadków w pewnych przypadkach kojarzył się z „dziadami”.
        Dopiero Gierek z Dziadków (dziadów) „ zrobił Panów”, dając im emerytury i ubezpieczenie. Przyczyniło się to nie tylko do podwyższenia poziomu materialnego, wzrostu autorytetu ale wpłynęło również dodatnio na ich psychikę. Poczuli, że nie są ciężarem dla rodziny a jej niezbędnym członkiem. Obecnie dziadkowie mają pieniądze nie tylko dla siebie i wnuków ale dokładają do gospodarstwa i mają więcej do powiedzenia w sprawach rodzinnych i gospodarczych.


Zdzisław Latos

======================================


       Zdzisław Latos

        Wielki Post

     „Dziś zapusty, dzisiaj jeszcze wtorek tłusty, a od jutra post nastanie, no i skończy sie śpiewanie”
Okres czterdziestodniowego postu to czas pokuty i umartwianie się. Rozpoczyna się w Środę Popielcową, a kończy w Wielki Czwartek. Pościć – znaczy nie jeść, nie pić, żyć bez wszystkich przyjemności przez cały dzień. Bywały różne praktyki ascetyczne. Wiele rodzin „suszyło”, to znaczy nie jadło tłuszczów ani żadnego mięsa, nawet mleka nie spożywano, t. zw. post o chlebie i wodzie. Ścisłe posty w tamtych czasach były bardzo praktyczne, tłumaczyły powstrzymywanie się od lepszego jadła na które większość rodzin nie mogła sobie pozwolić. W drugiej połowie XX wieku rygory postu znacznie zelżały; jednak w pewnych środowiskach wiejskich jeszcze w latach 50. XX wieku podtrzymywano dawne tradycje i przyzwyczajenia: poszczono i i „suszono” w środy i w piątki, żywiono się prostymi pokarmami w większości były to: ziemniaki, kapusta, chleb, różne kasze, mąka, mak, groch, fasola, polewka z suszonych owoców, nie używano mięsa i tłuszczów zwierzęcych. Kraszono olejem rzepakowym, lnianym, niekiedy olejem z maku lub konopi. Niektórzy nałogowcy zarzucali palenie, aby do niego powrócić po Rezurekcji. Wielu mężczyzn powstrzymywało się od picia napojów alkoholowych. Nie organizowano zabaw, potańcówek, przedstawień, występów artystycznych. Starsze pokolenie starało się nie słuchać i nie oglądać rozrywkowych audycji radiowych i telewizyjnych. W czasie Wielkiego Postu kobiety zbierające się na „piórnie” i „prządki” śpiewały „Gorzkie żale” i inne pieśni żałobne, a na zakończenie bywał poczęstunek: biała kawa i coś postnego, smażonego na oleju lub pieróg buraczarz lub z kaszy i sera . Czasem gospodarz wyciągnął ćwiarteczkę, „księżycówki,” ale bez zakąski, bo post. Żałowano za popełnione grzechy. Prócz tego w ciągu całego roku poszczono w środy i piątki.


Zdzisław Latos

============================================

Zdzisław Latos

„Kusoki” Nasza wieś Ludmiłówka. 2023 r. s. 60.
                  Przed Środą Popielcową urządzano „kusoki”.
To ostatni wtorek karnawału i ostatni wtorek, kiedy to wszyscy starali się napić i najeść do syta, wybawić, wytańczyć przed Wielkim Postem.
Obecnie ten zwyczaj zanika, ponieważ rygory związane ze ścisłym przestrzeganiem postu się rozluźniły. Jeszcze w połowie XX wieku prawie w każdej rodzinie z tej okazji robiono sutą kolację lub spotykano się w gronie sąsiadów i przyjaciół.
Aby zachować w pamięci ten zwyczaj, nauczycielka z Ludmiłówki Marta Łuszczak, według własnego scenariusza, przygotowała z młodzieżą pozaszkolną inscenizację:
„Hulojta chłopoki bo dzisioj kusoki”.
  Fragmenty inscenizacji.
- Byli tu u nos Wojciechowo i mówili, że u nos dużo izba to byśmy se zrobili kusoka.
- O, widzita ju, co się babie zachciało.
- Nie wydziwioj Walek, każda kobita coś przyniesie z dumu, po kieliszku by się zdybało, a i chłopy z gołymi  
  ryncami nie przyjdu i byśmy się zabawili; nie tylko ciungle robota i robota.
  No i dogadali się.
- Pochwaluny Jezus Chrystus.
- Na wieki wieków. Amen.
- Jo przyniosłam troche spyrki i piroga.
- Jo kawałek kiełbasy i puncków.
- A jo troche chrustu i pore jajek.
- Jo tes, bajecie, to co mogłam, bo i dzieciom w dumu zostawiłam, przecie nie będę ich z sobu wlekla.
  Zasiadają do stołu, jedzą , piją i śpiewają.
- Tańcuj kumo cały dziń, niech num rośnie pikny lyn i pikne kunopie jak wysokie chłopie.
- Frasuju się ludzie w Walentowej budzie co bedu jeść w poście.
  Starym ludziom becka śledzi i niech każdy w dumu siedzi.-
  Napił się dziadziuś ciepłego winka, przewrócił babcie koło kominka, babunia wstała rączkami klaszcze,
  przewróć mnie dziadziu przewróć mnie jeszcze.
- Leci kusok z grumnicu, a chłop za nim z kłunicu.
  Po chałupach chodzą przebierańcy- kusaki, najliczniejszą grupę stanowią diabły, para młodych , wójt,    
  policjant, niedźwiedź, Żydzi, Cyganie, grajkowie. Grają, śpiewają, deklamują,, a na koniec proszą o zapłatę    
  śpiewając:
- Dajcie, dajcie nie żałujcie, bidnych kusoków obdarowujcie.
- Nie dali, nie dali, żebyście na łapciach do piekła pojechali.
- A ta gospodyni co nic num nie dała żeby jej córka pannu osiwiała.
  Za takie śpiewanie Panie Boże zapłać, takimi śpiwami w płocie dziure zatkać.
- Przyleciała wruna i do tego czarna, na takie śpiewanie oguna zadarła.
  Aleśmy się rozbawili, a to już prawie 12-sto! To jeszcze potańcujmy na kunopie:
Hop dziś, dziś! (bis)
Dziś zapusty, dzisiaj jeszcze wtorek tłusty,
a od jutra post nastanie,
no i skuńczy się śpiewanie.
Mięsopusty post o chlebie i wodzie przeszły, suche dni nastały,
przestańta tańcować, trzeba pokutować!

         Zdzisław Latos

            
===================================


             POWSTANIE STYCZNIOWE W OKRĘGU JANOWSKIM 

             W drugiej połowie 1863 roku, szczególnie po klęsce 24 sierpnia Michała Heydenreicha – „Kruka” pod W Fajsławicami i 6 września Marcina Borelowskiego „Lelewela” pod Batorzem powstanie wygasało. Były jeszcze potyczki m.in. z resztkami oddziałów partyzanckich m. in. Rudzkiego i Krysińkiego.
Pomimo represji i przeważających sił rosyjskich trwały jeszcze walki i potyczki w 1864 roku.
21 stycznia 1864 roku wojska rosyjskie ścigające powstańców natknęły się pod Zakrzówkiem na oddział Rylskiego. Po bitwie Rosjanie spalili Zakrzówek.
23 stycznia przy trakcie Lublin – Kraśnik w okolicy Rudnika doszło do walki oddziału Józefa Jagmina.
W Stawcach 25 stycznia miała miejsce potyczka z oddziałami rosyjskimi, a 4 lutego pod Janowem Lubelskim doszło do potyczki pomiędzy powstańcami z oddziału Rogińskiego i kolumną wojsk rosyjskich dowodzonych przez Miedewa .
7 lutego powstańcy z oddziału Józefa Jagmina i innych rozbitych ugrupowań zatrzymali się w Suchej Wólce koło Annopola. Zaatakowani przez Rosjan bronili się w zabudowaniach folwarcznych, które zostały podpalone; w płomieniach prawdopodobnie zginęło 40. powstańców.
Wiosną 1864 roku powstanie wygasało. Zdarzały się jeszcze niewielkie potyczki nielicznych oddziałów partyzanckich z Moskalami, m.in. 15 marca koło Chruśliny, 15 kwietnia w Momotach, 24 kwietnia pod Zaklikowem,  28 kwietnia w okolicach Rachowa. Był to już koniec akcji zbrojnych w rejonie Janowa i Kraśnika.
Od początku akcji zbrojnych mnożyły się represje w stosunku do uczestników powstania i ich rodzin. Wyroki przez powieszenie wykonywano publicznie, m.in. na rynku w Janowie, palono dwory, zagrody, konfiskowano majątki. Po manifeście Rządu Narodowego chłopi z Olbięcina od 7. lutego 1863 roku zaprzestali odrabiać pańszczyznę i świadczyć innych powinności. Na żądanie właściciela majątku Gintowtta powieszonych zostało przez Rosjan pięciu chłopów.
Potężny cios zadał powstaniu ukaz carski z marca 1864 roku uwłaszczający chłopów na zasadach zbliżonych do gwarantowanych w Manifeście Rządu Narodowego. Stosunek właścicieli ziemskich do uwłaszczenia i zniesienia pańszczyzny w większości był negatywny, gdyż pozbawiało to właścicieli folwarków darmowej siły roboczej lub pobieranego czynszu. Uwłaszczenie i represje zniechęciły chłopów do udziału w walkach.

***

IV. Upamiętnienie walk i ofiar powstania styczniowego
Kiedy zelżały okowy zaborców już w okresie I wojny światowej rozpoczęto upamiętniać bohaterski czyn 1863 roku, prace kontynuowano w okresie międzywojennym i po wyzwoleniu.
Gazeta Ludowa z l5X1916 roku zamieściła następujący artykuł:
,,Uczcijmy mogiły powstańców! Janów, w październiku.''
Dopiero po 50 z górą latach wolno nam czcić publicznie powstanie styczniowe 1863 r. i stawiać krzyże pamiątkowe na grobach powstańców. Gdy w Lublinie osobny komitet zajął się sprawą przeniesienia zwłok straconych przez Moskali powstańców z ziemi niepoświęconej na cmentarz, gdy w każdej obecnie okolicy ustawia się krzyże pamiątkowe na grobach powstańczych, i my w janowskim postanowiliśmy zakrzątnąć się koło tej sprawy. I w naszym powiecie bowiem znajduje się sporo mogił, kryjących bohaterskich synów ojczyzny. Powyższy artykuł był inspiracją do upamiętniania w wielu miejscowościach bohaterów z 1863 roku również w powiecie janowskim.

***

W Batorzu w 1917 roku na mogile powstańców postawiono krzyż. W 1933 roku na cmentarzu ufundowano pomnik, w miejscu bitwy usypano kopiec, a na nim umieszczono płytę z popiersiem Borelowskiego i napisem: Przechodniu powiedz Ojczyźnie że za jej ukochanie tuśmy polegli. W roku 1963 Szkoła Podstawowa w Batorzu otrzymała imię Marcina Borelowskiego-Lelewela. W roku 1966 Izba Rzemieślnicza w Lublinie i Cech Rzemiosł Różnych w Kraśniku przeprowadził renowację pomnika i kopca oraz ufundował pamiątkową tablicę umieszczoną na budynku szkolnym. Ambasada Węgierska w 1991 roku ufundowała dwie rzeźby w kształcie kopii poświęcone poległym Węgrom. W 1966 roku w Szkole Podstawowej w Batorzu utworzono izbę pamięci, a w 2007 roku otwarto Muzeum Wiejskie w Batorzu gdzie znajduje się ekspozycja poświęcona powstaniu styczniowemu.
Na terenie powiatu kraśnickiego i janowskiego znajduje się wiele miejsc gdzie spoczywają prochy styczniowych powstańców.
Na cmentarzu parafialnym w Blinowie gm. Szastarka pochowano por. Adama Romiszewskiego, doktora filozofii Uniwersytetu w Brukseli, syna właściciela Blinowa. W Bobach gm. Urzędów znajduje się mogiła zbiorowa 29 powstańców poległych w potyczce pod Bobami 28 kwietnia 1863 r. Nieopodal wsi Brzozówka, w pobliżu lasu podworskiego, znajduje się zbiorowa mogiła powstańców w kształcie kurhanu usytuowana na prywatnej posesji. Mogiła nieurządzona, brak krzyża oraz tablicy informacyjnej. W mogile zbiorowej na cmentarzu parafialnym w Modliborzycach spoczywają powstańcy polegli w różnych bitwach i potyczkach na przestrzeni lat 1863/1864. W miejscowości Opoka gm. Annopol znajduje się cmentarz powstańczy, gdzie pochowano prawdopodobnie 13 powstańców poległych w bitwach pod Łążkiem - Borowem - Wólką Szczecką w dniu 22 października 1863 r. oraz pod Annopolem 12 grudniu 1863 roku.
W mogile usytuowanej na cmentarzu parafialnym w Popkowicach gm. Urzędów pochowano nieznaną liczbę powstańców. W pobliżu miejscowości Potok Stany na łąkach znajduje się mogiła z inskrypcją: Poległym powstańcom z 1863 r. w dowód wdzięczności społeczeństwa powiatu janowskiego 1963 r. Na cmentarzu w Potoku Wielkim znajduje się mogiła zbiorowa z okazałym pomnikiem z 1936 roku wykonanym przez artystę rzeźbiarza Józefa Rachwała z Urzędowa. Według parafialnej księgi zgonów z 1864 r. w Potoku Wielkim pochowano 14 powstańców. Na cmentarzu parafialnym w Rzeczycy pochowano prawdopodobnie kilkunastu powstańców poległych w potyczkach w okolicy Rzeczycy Ziemiańskiej. Na cmentarzu parafialnym w Urzędowie znajdują się mogiły indywidualne weteranów powstania: Marcina Iwanickiego, Bogusza Marszałkowskiego i Antoniego Więckowskiego oraz głaz i krzyż upamiętniający uczestników walk narodowowyzwoleńczych. W mogile położonej na cmentarzu parafialnym w Wilkołazie spoczywają prawdopodobnie powstańcy z oddziału Józefa Jagmina polegli w walce 25 stycznia 1864 roku w okolicy Rudnika. Walkę oddziału płk. T. Wierzbickiego z carskimi wojskami 18 lipca pod Polichną upamiętniono pomnikiem. Prócz omówionych powyżej mogił znajduje się wiele innych miejsc upamiętnionych i godnych upamiętnienia.

***

Powstanie styczniowe, jego przywódcy i uczestnicy znaleźli się na kartach historii i literatury - w poezji i w prozie, w malarstwie i w rzeźbie. Dużo miejsca poświęcono walczącemu i poległemu na Ziemi Janowskiej Marcinowi Borelowskiemu „Lelewelowi". M. Konopnicka ..
Powstanie Styczniowe uwiecznili w historii i literaturze również tacy poeci i pisarze jak: W.L. Anczyc, A. Urbański, L. Lenartowicz, K. Dunin -Wąsowicz, J. M. Gisges i inni.
Zdzisław Latos




 
 
 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego